sobota, 16 listopada 2013

Hello!

  Dawno mnie nie było. Ale to dlatego, że miałam drugi test z marketingu i postanowiłam, uwaga, trochę się jednak do niego przyuczyć! Nie miałam więc wolnej chwili, żeby na spokojnie coś naskrobać. 

  Mama mówiła: "Najbardziej będzie brakowało Ci jedzenia, jak już wyjedziesz". Śmiałam się na całego, bo przecież nie jestem fanką polskiej kuchni, jedyne, co naprawdę lubię to pierogi i na tym moje zamiłowanie się kończy. Faktycznie, przez pierwszy miesiąc, nawet ponad miesiąc, jechałam na mrożonkach, śmieciowym jedzeniu i... mrożonkach. Nadszedł jednak moment, w którym nie mogłam patrzeć na powyższe potrawy, gdyż wzbudzały we mnie niesmak. Szukając pomysłu na coś dobrego, zaczęłam wracać wspomnieniami do chwil, w których jadłam coś polskiego. I jakież było moje zdumienie, kiedy odkryłam, że mam ochotę na rzeczy, których wcześniej wręcz nie lubiłam! Pierwsze, co poszło pod ostrzał to kotlety mielone. W UK ciężko dostać mięso mielone z drobiu, więc nie mając większego wyboru, a raczej żadnego innego, pokusiłam się o zakup... baraniny. Wiedziałam, że pomysł jest dość kontrowersyjny, ale ochota na kotlety przewyższyła zdrowy rozsądek. Po godzinie jedzenie było gotowe, a całe mieszkanie pachniało jak budka z kebabem. Poza tym, samo mięso było smaczne i pożywne, w to absolutnie nie wątpię, ale nie na tureckie żarcie miałam ochotę. Cóż, sheet happens :) Następna moja zachcianka, która mnie zdziwiła, to znienawidzone od urodzenia naleśniki z serem. Chociaż jadłam je wcześniej raz, najwyżej dwa razy w życiu, naszła mnie niespotykana ochota na ich przyrządzenie. Tym sposobem, przez dobry tydzień na śniadanie serwowałam naleśniki, aż mi zupełnie zbrzydły. Wtedy trzeba było wykombinować coś innego... Kilka dni później, na obiadowy talerz niespodziewanie trafiły kotlety schabowe. Nigdy ich nie lubiłam, tak jak w ogóle nie lubię wieprzowiny, ale po prostu musiałam je zrobić. Zapełniły obiadowe menu na kolejny tydzień. Na tym nie koniec. Kilka tygodni temu odkryłam polski sklep niedaleko Govan, do którego postanowiłam się wybrać. Boże, ile wspaniałych rzeczy można było tam kupić! Ser biały, ser żółty, kefir, szynka, ogórki kiszone, jogurty, przyprawy... I wierzcie mi lub nie, ale większości tych rzeczy nie jadałam w Polsce, bo mi nie smakowały. Jednak jedzenie w UK jest niedobre... Ale można sobie z tym radzić, trzeba tylko nauczyć się gotować. Największym problemem z jedzeniem tutaj jest chyba fakt, że nawet w supermarketach produkty są wybrakowane i zazwyczaj sprowadzają się do produktów mrożonych, słodyczy, przetworzonego pieczywa i kilku lodówek z jedzeniem typu ready-to-eat, które wystarczy podgrzać w mikrofali. Brytyjczycy są okrutnie leniwi, wszystko musi ułatwiać im życie, toteż producenci żywności muszą się dostosować. W dziale warzywnym można nabyć na przykład obrane ziemniaki, pokrojoną cebulę (w paski, kostkę, gwiazdki), posiekany czosnek... Na każdej półce czeka na nas jakaś zaskakująca atrakcja, w zamyśle ułatwiająca życie. No, bo co to za życie, w którym trzeba obrać ziemniaka... 

  A tak dywagując, u Was też już święta w sklepach? U nas, bardzo...


John Lewis. Zdjęcie zrobione na początku października
Tak, na początku października... 























  Miłego wieczoru!

sobota, 9 listopada 2013

Hello!

  Mamy piękny, spokojny wieczór, powietrze jest rześkie i świeże, chodniki mokre od padającego kilka godzin temu deszczu. Właśnie taką pogodę uwielbiam, gdy chcę wybrać się na spacer. Cudownie tak chodzić wzdłuż rzeki, obserwując miliony świateł odbijających się od centrum miasta, słysząc delikatne bulgotanie wody i mogąc spokojnie zebrać myśli. Glasgow trochę przypomina mi Warszawę - centrum jest piękne i nowoczesne, pełne przeszklonych budynków, sąsiadujących ze starymi, urokliwymi kamienicami, a obrzeża miasta są skupiskiem osiedli małych domków jednorodzinnych albo bloków z tak zwanej wielkiej płyty. Przez miasto przepływa także rzeka Clyde, niczym Wisła przez Warszawę, łącząc dwie strefy miasta. Oczywiście, Glasgow jest dużo mniejszych rozmiarów niż nasza stolica, ale można powiedzieć, że właśnie to tworzy magię tego miejsca. Zwłaszcza teraz, gdy wokoło rozbrzmiewają swoim blaskiem świąteczne lampki, poprzeplatane przez okna, balkony, drzewka i witryny sklepów. 


Centrum miasta - widok z drugiej strony rzeki. Taki mam widok spacerując do centrum!


   A skoro o zakwaterowaniu mowa, chciałabym powiedzieć, jak to mniej więcej wygląda finansowo. Nie oszukujmy się - to bardzo ważna kwestia. Nawet jeśli studiujemy za darmo, a do wynajęcia mamy pokój za 1000 funtów, to co to za oszczędność? Spokojnie, w Szkocji na pewno nie pójdziemy z torbami!

  Wiele osób zdających sobie sprawę z kosztu życia w Anglii i będącym jej stolicą Londynie, ma błędne wyobrażenie, że podobnie będzie w Szkocji, skoro walutą jest funt, a głową państwa Królowa Elżbieta II. Tak się jednak składa, że jest zupełnie na odwrót. O ile koszt wynajęcia pokoju we wspomnianym wcześniej Londynie przewyższa średnią krajową w Polsce, w Glasgow życie jest znacznie tańsze. Przykładowo, za cenę pokoju w Londynie, w Glasgow wynajmiemy samodzielne mieszkanie w dobrym stanie i spokojnej okolicy. I choć średnia krajowa na godzinę jest odrobinę niższa, jeśli podejmiemy tak zwaną part-time job, jesteśmy w stanie utrzymać się pracując nawet 3 - 4 dni w tygodniu! I tu od razu rozjaśnię: zajęć na Uniwersytecie tygodniowo jest bardzo mało, ja mam 8 godzin rozłożone na 3 dni robocze, czyli jestem do dyspozycji pracodawcy nawet 4 dni w tygodniu, w dowolnie wybranych godzinach. Oczywiście, wszystko zależy od naszego schedule i kierunku, na jakim się znajdujemy. Statystyki podają, że same zajęcia na uczelni stanowią zazwyczaj około 17-20% całego czasu studenta. Reszta, to zarządzanie swoim czasem i praca samodzielna! Tak, trzeba się trochę zmobilizować :-) 


St George Square, centrum


  Trochę podywagowałam i czas powrócić do tematu głównego - pieniądza :) Kiedyś miałam okazję pomieszkać chwilę w Londynie. Wynajęłam pokój w Hounslow West, znajdującym się na obrzeżach miasta. Do centrum było ponad godzinę podróży metrem, a do Heathrow około pięciu minut. Wynajmowałam go od starszej pani, imieniem Lucy, która zażyczyła sobie 140 funtów tygodniowo. To była najlepsza i najtańsza oferta w tamtym czasie, dlatego nie miałam wyjścia. Proszę sobie wyobrazić, że teraz, za kilkadziesiąt funtów tygodniowo mniej, udało mi się wynająć duże mieszkanie w Glasgow! Płacę mniej, mieszkam prawie w samym centrum, mam wszędzie świetny dojazd i bardzo spokojną okolicę. Teraz, jakbyśmy chcieli wynająć pokój w dobrej lokalizacji, ceny kształtują się podobnie jak, uwaga... w Warszawie! Ładny, zadbany i umeblowany pokój z fajnym widokiem możemy wynająć za nawet 200 funtów miesięcznie! W większości rachunki są już wliczone, a Council Tax, pod warunkiem, że wszystkie osoby w mieszkaniu są studentami full-time, mamy całkowicie anulowany. I moja rada dla wszystkich - niekoniecznie szukajmy miejsca w akademikach. Mają najczęściej dużo gorsze warunki mieszkalne, a życzą sobie dużo więcej, niż za wynajęcie pokoju z ogłoszenia. Pamiętajmy, że z jakiegoś powodu Uniwersytety są takie piękne i nowoczesne - muszą mieć jakieś źródło dochodu, między innymi z zakwaterowania :)

  Niewiele droższy, choć wciąż bardzo tani pod względem kosztów utrzymania, jest Edynburg. Wynika to głównie z faktu, że jest to miasto zabytkowe, bardzo turystyczne i stanowiące siedzibę Królowej Elżbiety II, kiedy przyjeżdża do Szkocji. Ale także tutaj nie zbankrutujemy!

  Oczywiście, do kosztów tenancy, czyli wynajmu, dochodzi jeszcze koszt związany z codziennym życiem, jak jedzenie, podróże po mieście i rozrywka. Faktem jest, że funt robi swoje, i tak jak w Polsce możemy kupić coś za złotówkę albo dwa złote, tak tutaj wszystko, co najtańsze, w większości będzie kosztowało symbolicznego funta. Ale skoro na zmywaku można zarobić nawet 1200 funtów (czyli około 6000 złotych) to czemu się dziwić? Można świetnie sobie z tym radzić, posiadając umiejętność gospodarowania pieniędzmi. Zakupy robimy tylko w Asda Superstore albo w Tesco, bo są to najtańsze sklepy. Żywimy się produktami mrożonymi, których w UK pod dostatkiem, albo samodzielnie przyrządzonymi potrawami. Do pubu i restauracji chodzimy tylko z jakiegoś ważniejszego powodu, a telefon doładowujemy systemem pay-as-you-go na przykład w 3Three. I można sporo zaoszczędzić! Przy dobrych wiatrach, zostanie nam jeszcze na buty. 

  No, właśnie, skoro jechać na studia do Warszawy, to może by się już machnąć dalej i przyjechać do Szkocji? Różnica w cenie niewielka, ale za to dużo więcej możliwości! 

Miłego wieczoru :-)



środa, 6 listopada 2013

Hello!

  Dzisiaj chciałam podzielić się z Wami moimi przemyśleniami dotyczącymi przyjazdu do UK. Nie była to dla mnie łatwa decyzja, jako że jestem osobą dość sentymentalną i lubiłam swoje życie w Warszawie. Przyszedł jednak czas, by pójść dalej, co uświadomiłam sobie podejmując błędną decyzję o rozpoczęciu studiów psychologicznych. Choć sama ideologia psychologii jest bardzo ciekawa i bardzo mnie interesuje, nie tak wyobrażałam sobie studiowanie, zwłaszcza na tak prestiżowym UW. Teraz, z perspektywy czasu, to świetnie, że poszłam na te studia i mi się nie udało! Byłam tak niezadowolona z poziomu nauczania i otaczającej mnie akademickiej rzeczywistości, że zaczęłam szukać nowego, lepszego pomysłu na siebie. I wyjazd za granicę stwarzał właśnie taką możliwość. Przecież nie można się cofać, trzeba brnąć do przodu! Moja rodzina początkowo nie była dumna z decyzji o rzuceniu studiów. I w sumie im się nie dziwię - z dnia na dzień po prostu zrezygnowałam. Ja jednak postanowiłam wyjechać na studia do Wielkiej Brytanii i postanowiłam, że mi się to uda! Lekko nie było, sama byłam dręczona myślami, czy na pewno dobrze postąpiłam, bo jak mi się nie uda, to co? Zagrałam all-in, zupełnie jak w pokerze, i liczyłam, że karta, którą mam w zanadrzu, zapewni mi wygraną. I tak się właśnie stało! Trzeba wierzyć, że się uda - wiara przecież czyni cuda!



  Ostateczną decyzję podjęłam na krótko przed zamknięciem aplikacji, toteż miałam niewiele czasu na napisanie Personal Statement. Ślęczałam dniami i nocami, zbierając pomysły i zapisując je w iście literackim stylu. Ale było warto - już po miesiącu dostałam pierwszą ofertę z Uniwersytetu, potem następną i kolejną... Przez sześć miesięcy żyłam myślą o wyjeździe, wyobrażałam sobie to tak długo, aż stało się dla mnie naturalne, że pod koniec sierpnia wyjadę. Aż przyszedł ten moment, moment zwątpienia. Stało się to pod koniec czerwca, kiedy mając już wszystkie odpowiedzi, uświadomiłam sobie, że wcale nie chcę iść po raz kolejny na psychologię. I właśnie wtedy oprzytomniałam, będąc pod ogromną presją, skupiając się na samym wyjeździe, zapomniałam o tym, co jest najważniejsze. O tym, co tak naprawdę chcę i powinnam robić w życiu. Do czego jestem stworzona, co przychodzi mi naturalnie. Ale był jeden problem - w Personal Statement opisałam, jak bardzo chciałabym być psychologiem, zacytowałam Gilberta, Murphy'ego i cały sztab psychologicznych literatów. To właśnie wtedy straciłam wiarę, że mi się uda. Znowu zaczęłam od zera, zaczęłam zastanawiać się co zrobię zostając w Polsce i przez dwa miesiące żyłam tą myślą, znajdując się na skraju załamania. Choć zostałam oficjalnie przyjęta na studia w Glasgow, moje myśli tułały się wokół jednego - nie chcę znowu wejść do tej samej rzeki! I co się stało? Pewnego piekielnie upalnego, sierpniowego dnia postanowiłam, że zawalczę o swoje marzenia do końca. Nie ma czegoś takiego jak podwójna porażka. Trzymając się tej tezy, zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic, napisałam maila do Admissions Office w Uniwersytecie, na który zostałam przyjęta. Opisałam, jak bardzo się pomyliłam, że dopiero teraz to do mnie dotarło, że jestem jeszcze młoda i szukam własnej drogi. Napisałam taki mini personal statement, opisując dokładnie swoje myśli, obawy, marzenia. Wiedziałam, że nie mam już nic do stracenia, a mogę tylko zyskać. Aż pewnego dnia, zyskałam. Otrzymałam maila z odpowiedzią, że po głębszym zastanowieniu i rozpatrzeniu mojej prośby, Uniwersytet jest w stanie zaproponować mi miejsce na zupełnie innym kierunku, kierunku, o który prosiłam. Otrzymałam oficjalny list z przyjęciem na HR Management. I wiecie co? Naprawdę odleciałam i byłam w niebie! Od razu kupiłam bilet, zrobiłam pranie i dwa tygodnie później byłam w Glasgow. Można? Można! Trzeba tylko CHCIEĆ :-) To dzięki temu, że się nie poddałam do końca, jestem tu, gdzie jestem i mogę zachęcać innych, aby też spróbowali. Success and nothing less!

A tak poza tym - znowu pada! Pozdrawiam :-)

wtorek, 5 listopada 2013

Hello!

   Parę dni temu wybraliśmy się do siedziby szkockiego parlamentu - Edynburga. Pogoda nam sprzyjała, bo kiedy wyjeżdżaliśmy z Glasgow to padało, po dotarciu do celu świeciło piękne słoneczko, a jak opuszczaliśmy miasto duchów, lało jak z cebra. Edynburg jest drugim największym miastem w Szkocji i jego stolicą. Słynie z University of Edinburgh (17. miejsce w światowym rankingu) i zamków pełnych duchów. Czasu mieliśmy niewiele, bo tylko pół dnia, ale postaraliśmy się zobaczyć jak najwięcej się dało. Edynburg jest pięknym, klimatycznym miasteczkiem, pełnym starych, uroczych kamienic i wąskich uliczek. Położony jest na wzniesieniu, dlatego czasem idziemy pod górę, a czasem z niej schodzimy :) Zwiedziliśmy cały kampus University of Edinburgh, który powalił mnie na kolana. Sceneria rodem z Harrego Pottera; ogromny, stary budynek z wieżyczkami, wyglądającymi jak komnaty czarownic, przepiękny park rozciągający się wzdłuż kampusu, wielka, stara biblioteka i małe kamieniczki wokół. Super! 

Poniżej fotorelacja z wyprawy! 

Zdjęcie przeszklonego budynku to... Akademik University of Edinburgh! A niżej park znajdujący się przy samym akademiku. Ale czad!


 




Ostatnie zdjęcie zostało zrobione nad morzem, kiedy słońce już mocno zachodziło. Obok statek Britannia, należący do rodziny królewskiej, na którym podróż poślubną spędziła Księżna Diana i Książę Karol. Teraz to przycumowana restauracja.



niedziela, 3 listopada 2013

Hello!

   Ostatnie trzy dni upłynęły na beztroskim wylegiwaniu się na kanapie. W piątki w ogóle nie mam zajęć, a weekendy są wolne dla wszystkich. W miniony piątek odwiedziliśmy naszych greckich znajomych, którzy przygotowali dla nas pyszny obiad - spaghetti z kurczakiem w sosie śmietanowym. Nigdy wcześniej tego nie jadłam i byłam zachwycona! Po obiedzie graliśmy do późna w Monopoly i ach, byłam o krok od wygranej! Ale to przecież tylko zabawa :-)

   Dwa tygodnie temu pisałam swój pierwszy Multiple Choice Test z Foundations of Marketing. Test składał się z dwudziestu pytań, dwanaście z nich było wielokrotnego wyboru, a reszta tzw. True or False. Kilka dni temu dostałam wyniki i aż nie mogłam się nadziwić. Otrzymałam 17/20 punktów i tym samym przewyższyłam średnią, jaka wynosiła 14 punktów. Warto było kuć książkę! Nie jestem typem geeka, ale studia traktuję tutaj bardzo poważnie. Nie po to rozstałam się ze wszystkim co mi bliskie, żeby teraz siedzieć na tyłku i mieć wszystko w nosie. Inaczej to wszystko nie miałoby sensu!



   
   W miniony poniedziałek spotkało mnie także bardzo traumatyczne, ale jakże ważne przedsięwzięcie. Miałam do przygotowania pierwszą samodzielną prezentację przed wszystkimi. Wybrałam temat Emotional Quotient in a workplace, bo wydawał mi się dość ciekawy jak na kierunek biznesowy. Przygotowałam prezentację w Power Point i ćwiczyłam kilkukrotnie, starając się jak najwięcej mówić z głowy. W dniu prezentacji moje nerwy były na granicy rozszarpania, a ja trzęsłam się jak mokry kot po kąpieli. Zadanie było o tyle utrudnione, że w mojej grupie HRM jestem jedyną osobą spoza UK i stając przed tłumem ludzi zgromadzonych na moim tutorialu zdawałam sobie sprawę, że mam sto razy trudniej, ponieważ język angielski nie jest moim native. Kiedy zaczęłam mówić, wszyscy patrzyli mi głęboko w oczy, słuchając w skupieniu. Powiedziałam sobie jednak, że muszę to zrobić i na pewno mi się uda. Nie obyło się bez czytania tekstu pomocniczego, jaki sobie wcześniej przygotowałam, ale ponad osiemdziesiąt procent osób prezentujących temat z niego korzystało. Prawie wszystko poszło tak jak było to zamierzone, może poza kilkoma rzeczami, o których zapomniałam wspomnieć, znajdując się pod ostrzałem presji i czasu (na prezentację miałam tylko 5 minut). Jutro dowiem się, jak mi poszło i jaki wynik przygotował dla mnie tutor. No, ciekawe!




sobota, 2 listopada 2013

Fortuitous Bus

   Dzisiaj chciałabym trochę opowiedzieć o pierwszych i obecnych wrażeniach z pobytu w UK, oraz je porównać. Przecież wszystko się nieustannie zmienia :) Pierwszy dzień na Uniwersytecie przysporzył mi nie lada wrażeń. Nie wiedziałam dokładnie gdzie mam iść, więc włóczyłam się po kampusie próbując jakoś to ogarnąć. Panowała totalna dezorganizacja systemu uniwersyteckiego toteż wszyscy byli pogubieni i nikt nie robił z tego problemów. Kiedy dotarłam już do sali, podreptałam na sam koniec w nadziei, że usiądę sama. Inauguracja zakończyła się po dwóch godzinach a ja wiedziałam, że mam ostatni tydzień wolności, a potem - kilka lat ciężkiej pracy.

   Następnego poniedziałku byłam gotowa by dotrzeć na pierwszy wykład. Niestety, wsiadłam w zły autobus, który wywiózł mnie do Braehead, znajdującego się spory kawałek od Uniwersytetu. Przestraszona konsekwencjami swojej pomyłki starałam się znaleźć możliwy powrót do kampusu, niestety bezskutecznie. Podobna historia przydarzyła mi się już dwa dni później - w środę, kiedy wyszłam z domu z zamiarem uczestnictwa w zajęciach Human Resources Management o 9 rano. Wyszłam z domu o planowanej godzinie, na przystanek dotarłam już o 8:05. Stroniąc od strumieniu deszczowego schowałam się pod przystankiem i usiadłam rozgrzewając sobie ręce poprzez pocieranie. Czas uciekał, a mój autobus nadal nie przyjeżdżał. Stało się najgorsze - bus spóźnił się dobre 30 minut, a ja potrzebuję 35 aby dojechać do celu. Gryzłam się z myślami, czy jest sens jechać, przecież nie wejdę sama do sali pełnej nieznajomych mi (jeszcze) ludzi, nie powiem głośno "Sorry for being late" i nie usiądę wśród tłumu! To by zszargało mi wszystkie nerwy. Ale kiedy autobus podjechał, bez większego namysłu wsiadłam, pokazując mój miesięczny bilet kierowcy. Nie mogłam oprzeć się nieustannemu spoglądaniu na zegarek, co wywołało dziwny, motylkowy ból brzucha i już na niczym nie mogłam się skupić. Tylko na tym, że się spóźnię! To było NAPRAWDĘ traumatyczne! :) Kiedy wysiadłam z autobusu już wiedziałam, że moje najgorsze przypuszczenia mają się spełnić - jestem mocno spóźniona na wykład i nie dam rady wejść. No jak to będzie wyglądało, pierwszy wykład i już spóźniona? Postanowiłam wykorzystać ten czas do maksimum i zorientować się co nieco na temat planu zajęć, systemu uniwersyteckiego oraz lepiej zapoznać się z usytuowaniem budynków. Tak też zrobiłam.


   Lekcja pierwsza - Autobusy w UK prawie zawsze są spóźnione, a jak nie są - to już dawno odjechały!


   Na szczęście, następnego dnia udało mi się po raz pierwszy dotrzeć na wykład Foundations of Marketing i szczęśliwie uczestniczyć w następującym po nim tutorialu. Później dowiedziałam się, że nie byłam jedyną "zagubioną" osobą, bo prawie połowie nie udaje się dotrzeć na zajęcia w pierwszym tygodniu. Całe szczęście Uniwersytet to rozumie i nie robi żadnych problemów z tego tytułu. A ja przynajmniej wiem, że na autobus trzeba czekać o pół godziny wcześniej :)